szukającego drogi dla starych nóg, na wpół oślepłej kobiety, która przecież sama szła, szeroko otworzywszy zbielałe źrenice i macając przed sobą chudą, wyschłą ręką.
— Babka, babka!... — poszedł szept od progu, a gromadka rozsunęła się na obie strony.
— Dalej, babusiu! Dalej, dajcie rękę! — przemówiła z żywością zakonnica, chcąc ślepą podprowadzić do trumny.
Ale stara kobieta zatrzepała w powietrzu wyschłemi dłońmi.
— Nie trzeba, nie! Ja wszystko widzę. Ja sama... wszystko widzę! — Kazia! Jesteś tu, Kazia? — dodała zaraz suchym, twardym głosem.
Dziewczynka puściła chłopców i do babki podszedłszy, pocałowała ją w rękę.
— Cóż? — pytała stara — zamknęli już ojca? — Co?
— Zamknęli, babusiu... I dziecko wybuchnęło niepohamowanym płaczem.
— No to niechże otworzą! Niechże otworzą jeszcze! Pod głowę mu oto przyniosłam... Ma być pochów, to niech będzie pochów...
I rozwinęła przed sobą trzęsącemi się rękami, kawałek oszytego szlarką perkalu, do którego czterech rogów przyczepione były kokardki z lichej białej wstążki.
Strona:Moi znajomi.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.