łabym się była nigdy powiedzieć, że się garnek stłukł. Na to były specyalne określenia, których liczba mnożyła się co dzień, w miarę wzrastającej potrzeby. Garnek mógł się «oberżnąć», «okroić», «pęknąć», «wyszczerbić», «utrącić», «wyślizgnąć», lub zgoła «klapnąć». Przy takiem bogactwie wyrażeń, malujących każdy pojedynczy przypadek, już nie wiem, coby za garnek był, żeby się koniecznie upierał przy tem, jako został «stłuczony».
A ponieważ żaden stłuczony nie był, przeto Urbanowa nigdy ich nie wyrzucała, ale takich inwalidów rzędami ustawionych, miała w kuchni całe police i utrzymywała cały ten lazaret w największym porządku.
Każdy niedobitek miał nie tylko swoje miejsce, ale także i swoją historyę.
Kiedy trzeba było obiad gotować, Urbanowa zdejmowała pierwszy z nich wzdychając i kiwając głową.
— Jeszczebyś ty pożył, nieboraku, żeby nie fajerka... Garnek był jak rzepa... Taki dzwon miał, że to ha!
Stawiała go i zdejmowała inny.
— Garncowy garnek... żebym tak zdrowa była! Jaka to polewa!... On jeszcze dziś więcej wart, niż drugi cały...
Strona:Moi znajomi.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.