Stawiała go i wzdychała mocniej jeszcze, poczem sięgała po trzeci.
— Na kanonickim rynku go kupiłam... Dziś sześć tygodni... Nie, łżę!... Dziś pięć tygodni i trzy dni... Złoty i groszy sześć dałam za niego. Żebym tak jutra doczekała, jak sprawiedliwie mówię... Żeby się nie był utrącił, toby do roku wytrzymał... Garnek jak śkło...
Z kolei brała czwarty. Ten zawsze ją zastanawiał najmocniej. Opukiwała go, przeglądała pod światło i kręciła głową.
— I niech tu kto mądry będzie, którędy on ciecze?... A ciecze, choroba!...
I tak szło dalej i dalej, póki ten, w którym już naprawdę rosół wstawiać miała, z trzęsących się rąk jej nie rymnął na ziemię.
Wtedy nastawał sądny dzień w kuchni.
— Masz babo, redutę! — wołała Urbanowa, uderzając, w suche, pomarszczone ręce. — Znowu skorupa! A bodajżeś zalśnuł!... Nienastarczone rzeczy z temi skorupami... No, i rób co chcesz! Taki nowy garnek... A bodajżeś zmarniał!...
Półsiodma czeskiego dałam... Tygodnia jeszcze nie ma... A żeby to choroba, z takiem gospodarstwem!... Ale to tak, kiedy żelaznych garnków w domu niema, tylko same skorupy...
Strona:Moi znajomi.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.