Jeszcze i w tem zaszła zmiana, że Urbanowa nie myła teraz króla Heroda sama, ale szturchnąwszy go na powitanie, nalewała wodę, dawała mu mydło do ręki i kazała samemu sobie «kosierować» — jak mówiła — uszy, twarz, szyję i głowę, tylko stojąc nad nim pilnowała, żeby to zrobił «dokumentnie». Czesania przecież nie wyrzekła się jeszcze.
Mniej się jej także ręce jakoś trzęsły. Do dawniej już uprzywilejowanej pod tym względem soboty, przybyła teraz i niedziela jeszcze.
W niedzielę po południu, uprzątnąwszy kuchnię, otwierała Urbanowa swój wysoki kufer i wydobywszy z niego monarszą Jaśka purpurę, tudzież koronę z pozłotka, kładła je na swojem łóżku i przypatrywała im się długo z uśmiechem na zwiędłych ustach, kiwając głową i ocierając oczy świeżo wypranym fartuchem.
Jeśli chłopak przybiegł do matki, to go prosiła:
— Mój Jasiek! Mój złocisty! Zawdziej-no na siebie ten ornat i koronę!... Niech ja się ciebie napatrzę! Niech ja się nacieszę!
Jasiek się wzdragał, ale zwykle kończyło się na tem, że «zawdziewał» co matka chciała, a stara uderzała z klaskiem w dłonie, wołając:
— Istny król! Na króla się rodził! Żebym
Strona:Moi znajomi.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.