młodości. Okurzywszy książkę, pan Prosper rozłożył ją przed sobą, obu kościstemi rękami przegarnął na tył głowy rzadkie i mocno już siwiejące włosy, chude, szpiczaste łokcie na okienku oparł, obu dłońmi objął skronie, pochylił się, westchnął, jak przed modlitwą i zaczął czytać «Burzę».
Po niejakim czasie poruszył kilka razy plecami, jakby chłód poczuł i łopatki do góry przeciągnął. Była to pora, w której zmieniał zwykle swój stary surdut na starszy jeszcze szlafrok kratkowany, którego wierzch i podszewka wisiały tu i owdzie w strzępy, ale wata była jeszcze wcale dobra. Szlafrok leżał pod ręką niemal, ciągnąc ku sobie oczy Kaputkiewicza tak, że one mimowoli zwróciły się kilka razy w tę stronę. Nie sięgnął przecież po niego stary maszynista, gdyż zdało mu się nieprzystojną rzeczą Szekspira w szlafroku czytać. Ścisnął się tylko sam w sobie, żeby mu cieplej było, nogę na nogę założył, ramiona pod uszy stulił i czytał.
Godziny wybijały jedna po drugiej na poblizkiej wieży, wczesny zmierzch dnia jesiennego napełniał kąty izdebki coraz gęstniejącym cieniem, na kartę książki upadł cienki promień
Strona:Moi znajomi.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.