swej codziennej pracy. Biegając, chwytał się od czasu do czasu za głowę, jakby uderzony widokiem jakiegoś ogromu, a drżące usta jego poruszały się półgłośnym szeptem:
— Wielki! wielki! wielki!...
Były to jakby suplikacye nieskończenie słabego ducha, wobec ducha nieskończenie silnego.
Po pierwszym tym wybuchu uspokoił się stary dekorator, a nałożywszy krótką swoją fajeczkę, wyszukał sobie jakąś wężykowatą linię pomiędzy oknem a piecem, na której mniej było gratów i wolniejszym po niej chodził krokiem. Za nim ślizgał się cichy blask miesięczny, odrzucając na ścianę długi i zgarbiony cień jego postaci.
Kaputkiewicz marzył...
Ach, i on miał młodość swoją i swoje porywy wielkości. I on pisał niegdyś na szkolnej ławie jeszcze, dramat bardzo krwawy. Ani szkół wszakże, ani dramatu nie skończył. Przyszły bowiem czasy wielkiej tragedyi, w której tyluż prawie było bohaterów co aktorów, a z której cało wychodzili tylko suflerzy.
Zadumał się Kaputkiewicz...
Nagle stanął i uderzył dłonią w łysiejące czoło.
Strona:Moi znajomi.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.