rzonem, huczącem. On fale wzruszy do głębi, zakręci wiry, wyrzuci trąby morskie w powietrze, rozpryska piany, bałwany na bałwanach spiętrzy. On stworzy burzę!
Podszedł do okienka, pchnął je i połową ciała wychylił się na ulicę. Duszno mu było w izdebce. Pierś miał wzniesioną, nozdrza śpiczastego nosa szeroko rozdęte, skronie tętniące, w oczach ogień.
Na ulicy była cisza... Kilka bladych gwiazd drżało na październikowem, lekką mgłą owianem niebie, sierp księżycowy odcinał się od tego tła wyrazisty i błyszczący złotem.
Kaputkiewicz odetchnął raz i drugi silnie, jak gdyby wciągał w płuca szalejący wicher, oczy jego zdawały się wyzywać pioruny i błyskawice, młodzieńczym ruchem odrzucił w tył głowę, jakby strząsając słone bryzgi z włosów, pierś podał naprzód, zacisnął pięści i w głęboką ciszę wieczoru rzucił kilka nagłych, urwanych okrzyków, podobnych do głosu albatrosa, szybującego nad tonącym statkiem.
W tej chwili właśnie dały się słyszeć w uliczce człapiące kroki i zachrypła piosenka krawca z przeciwka, który regularnie o tej godzinie pijany do domu powracał.
Kaputkiewicz drgnął i zawstydzony cofnął
Strona:Moi znajomi.djvu/052
Ta strona została uwierzytelniona.