się z okienka, czekając aż się krawiec oddali. Zamknął je potem, westchnął, a fantazya jego przybrała spokojniejszą postać. Chodził teraz rozważnie, powoli, ręce z wygasłą fajeczką w tył założywszy i spuściwszy głowę, kombinował, liczył, mruczał, uśmiechał się i marszczył, wreszcie nie zapalając nawet światła, rzucił się na twarde posłanie i próbował zasnąć...
Ale sen nie prędko dziś przyszedł nawiedzić izdebkę starego maszynisty.
Ledwo mu się oczy powlokły, natychmiast szum bałwanów morskich napełnił powietrze izdebki. Kaputkiewiczowi zdawało się wyraźnie, że mu się woda przez uszy przelewa. Zrywał się, wytrząsał palcem uszy i przecierał oczy, ale złudzenie i wtedy nie ustawało. Stojąca pod smugą księżycowego światła dekoracya siódmego aktu «Pantofla bez pary» wydawała mu się rozpiętym żaglem bocianiego gniazda, a własny jego kratkowany szlafrok zemdloną dziewicą, której załamane ręce przedziwnie naśladował układem dziurawych na łokciach rękawów.
Usnął wreszcie Kaputkiewicz, ale i sen nie przyniósł mu spokoju. Zrazu śniło mu się, że jest Bosmanem z szekspirowskiej «Burzy» i że od jego dzielności ocalenie okrętu zawisło.
— Ostro, chłopcy, ostro! — wołał we śnie.
Strona:Moi znajomi.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.