— Co za burzę? Jak co? Jaką znowu burzę? nie był zwolennikiem burz... Magdusia umiała mu je od dawna obrzydzić...
— Nieśmiertelną, wielką, szekspirowską «Burzę»! — podnosząc o pół tonu głos, szeptał Kaputkiewicz w samo ucho dyrektora, schyliwszy swą kościstą postać do jego niepoczesnej figurki. — Morze biorę na siebie — ja!
Tu znów grzmotnął się w piersi, aż w nich dźwiękło.
Dyrektor słuchał, namarszczywszy brwi z namysłem i nie spuszczając zawieszonej w powietrzu szczotki.
— A wiesz jegomość — rzekł po chwili — że to jest myśl!
— Spodziewam się! — krzyknął, zapomniawszy o śpiącej Magdusi Kaputkiewicz, prostując się w całej swej długości.
— Ciii...cho! — świsnął dyrektor, jak przez flecik.
Maszynista znów się ręką w usta palnął.
— Nie może być — mówił po chwili szeptem — tylko niech pan dyrektor dobrodziej pomyśli o tem. Okryjemy się sławą, zapędzimy w kozi róg Kraków i Warszawę! To będzie tryumf! To będzie koniec świata! To będzie...
Strona:Moi znajomi.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.