Brakło mu porównań, ale usta jego drżały od słów, których wypowiedzieć nie umiał.
Dyrektor z rozmachem szczotkował wykrzywiony trzewik Magdusi. I jemu zaczął się udzielać zapał maszynisty.
— A wiesz, jegomość — zaświstał lekkim flażeoletem — że to w lipcu mija dwadzieścia lat okrągłych, jak nasz teatr...
— Szelma imię moje, prawda! — wrzasnął znów na całe gardło Kaputkiewicz. — Będzie jubileusz!...
— Ciii!... Ciii!... — syczał jak wąż małżonek Magdusi, oglądając się trwożnie ku drzwiom. — Jegomość nie wrzeszcz do licha! Możemy się przecież po ludzku rozmówić...
Postawił wyczyszczony trzewik na stole i sięgnął po drugi. Kaputkiewicz stał przez chwilę z zamurowanemi kościstą dłonią ustami. Ale w pokoju pani była zupełna cisza, przerywana tylko głębokiem chrapaniem. Odetchnął wtedy z pewną ulgą i rzekł:
— Bodajże cię! Człowiek sam, jak palec, na świecie, to i zapomina... Cóżem to chciał mówić? Ale! Jubileusz! Co pan dyrektor dobrodziej mówi na jubileusz?
— To jest — cedził przez szparę w zębach dyrektor — jubileusz, jak jubileusz... Ale ju-
Strona:Moi znajomi.djvu/059
Ta strona została uwierzytelniona.