bileusik, tak sobie niewielki jubileusik mógłby być... Co jegomość chcesz?...
Przechylił głowę i przypatrywał się warstwie błota na obcasie żony, wysoko brwi podniósłszy.
— Ot tak z benefisikiem dla mnie... To jest nie tyle dla mnie, ile dla Magdusi...
— To się wie, że z benefisem! — zaczął znów głośniej maszynista. — Benefis będzie jak wół! Ale damy «Burzę»! Bez tego — ani rusz! Jakie ja zrobię morze! Jakie morze!... Chryste Panie!
Chwycił się oburącz za głowę, jakby ją od pęknięcia chciał bronić.
Zamilkli. W ciszy, jaka zapełniła teraz szczupłą kuchenkę, słychać było tylko zamaszyste suwanie szczotki, na którą spocony małżonek Magdusi pluł z lekka od czasu do czasu z właściwem sobie poświstywaniem.
Nareszcie drugi trzewik został wyczyszczony, a pan dyrektor siadł na stołku, aby wzuć buty. Zaledwie jednak czynność tę rozpoczął, kiedy za drzwiami małżeńskiej komnaty dał się słyszeć gruby głos pani:
— Ludwik! Ludwik! Samowar jest?
Skoczył o jednym bucie pan dyrektor sycząc jak grzechotnik.
— Już!... Już, duszko!... Już szumi!...
Strona:Moi znajomi.djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.