Strona:Moi znajomi.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu zaczął świstać w samowar na różne najmniej prawdopodobne tony.
Kaputkiewicz na palcach do komina podszedł.
— Kiedy tak — szepnął — to może jabym później...
— Ciii!... — przerwał dyrektor, zwracając ku niemu twarz nabrzękłą i rozczerwienioną. — Ja sam wieczorkiem zajdę... Pogadamy spokojniej... Naradzić się trzeba, obliczyć. Tymczasem ani mrumru nikomu!...
— Ludwik! Ludwik! — odezwała się Magdusia. — Z kim ty tam znów gadasz?
— Nic, nic duszko! — zapewniał pan dyrektor, nabierając pełne płuca powietrza, aby je z sykiem i gwizdem w samowar wydmuchać, podczas gdy stary maszynista skuliwszy długą szyję i ramiona, unosił jak bocian długą swą figurę, zmierzając ku drzwiom posuwistym krokiem.
W progu dopiero obejrzał się na zwierzchnika. Skinęli sobie w milczeniu głowami na znak porozumienia, a Kaputkiewicz szczęśliwie się do swej izdebki wycofał.
Tak została rzuconą i przyjętą w zasadzie myśl przedstawienia szekspirowskiej «Burzy».
Od myśli tej wszakże do jej wykonania była długa i ciernista droga...