Strona:Moi znajomi.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

przez spróchniałą poręcz, zapatrzony w rzekę. Można go było wtedy szturchnąć, co mówię, przejechać, stratować, a on nie czułby tego. Na co tam patrzał — zagadką było dla wszystkich. Jedni mówili, że utonęły mu w rzece znaczne pieniądze, drudzy, że sam topić się myśli. Poziome duchy! Nikt nie odgadł, że ta woda miała objawić staremu maszyniście największą ze wszystkich tajemnic, tajemnicę swego życia, swego ruchu. Nie objawiła jednak.
Była też to nędzna, bardzo nędzna rzeczka, wysychająca niemal całkowicie w upały i wiosną tylko tocząca się bystrzej nieco. Kaputkiewicz dla rozruszania jej w jesiennej ociężałości przynosił z sobą na most pełne kieszenie nazbieranych pod rogatkami kamieni mniejszych i większych, które służyć mu miały do wywołania rozmaitych zjawisk i kombinacyi ruchu. Kamienie te rzucał stary do wody, już to największy kaliber, z góry, z rozmachem, dla utworzenia lejkowatego wiru, już puszczając w lot małe, skośnym rzutem nad samą prawie powierzchnią rzeczki, którą kamyk muskał lecąc i odbijając się jakby dawał nurka. Ten ostatni rzut, zwany «kaczką», doprowadził Kaputkiewicz do wielkiej doskonałości, wywołując całe