Głód, bezsenność, gorączka byłyby go dawno z nóg zwaliły, gdyby nie nadzieja, która mu szeptała, że lada chwila błyśnie ten szczęśliwy pomysł, który imię jego okryje niespożytą sławą.
Jakoż błysnął.
Późna już była godzina, Kaputkiewicz śmiertelnie znużony zabierał się do odwrotu z teatralnych strychów, kiedy nagle, pod rozrzucony karton potoczył mu się z ręki gruby wałek wywołując niesłychany efekt falowania. Chwycił się za głowę Kaputkiewicz i stanął jak wryty. Usta miał otwarte, oczy na wierzch wysiadłe, w sercu jak gdyby sztych, który nagle bicie jego wstrzymał... To było morze!
W jednej chwili umysł jego objął i pochwycił wskazówkę przypadku. W jednej chwili zrodziła się w myśli jego kombinacya całego systemu toczących się pod płótnem olbrzymich wałów, któreby wywoływać mogły potężne bałwanienie się wzburzonego morza. W jednej chwili uczuł się wielkim, nieśmiertelnym. Piersi miał tak ściśnione, że ledwo mógł oddychać; wychudłe, długie nogi dygotały pod nim jak w febrze. Bał się poruszyć, żeby nie spłoszyć tego, co objawieniem nazywał, bał się puścić
Strona:Moi znajomi.djvu/066
Ta strona została uwierzytelniona.