Jedno tylko spojrzenie, ale ogarniające świat cały szczęścia i sławy.
Przelotny promień zimowego słońca odbił się teraz w upojonych najwyższą pychą źrenicach starego maszynisty. Chwila ta płaciła mu za cały wiek trudów, biedy, poniewierki. Na mrozie stał w lichym wytartym surducie, a nie czuł zimna, naczczo był, a nie czuł głodu.
Wtem potrącił go ktoś z przechodniów i to go przywołało do rzeczywistości. Kaputkiewicz drgnął, odwrócił głowę i spojrzał błędnym wzrokiem człowieka, który się z głębokiego snu budzi.
W pierwszej chwili zdawał się zgoła nie wiedzieć gdzie jest i co się z nim dzieje. Tymczasem przechodzień, tęgi, głośno sapiący, w niedźwiedziej szubie mężczyzna, cofnął się krokiem, wytrzeszczył okrągłe, cebulowate oczy, popatrzył, splunął i znowu popatrzył.
— Albo Prosper, albo i nie Prosper — mruczał sam do siebie. — Tfu! Na psa urok! Taki chyba Prosper!
Przechylił głowę i zastąpiwszy drogę zabierającemu się do odwrotu Kaputkiewiczowi, przypatrywał mu się z blizka.
— Prosper! Jak Pana Boga mego kocham, Prosper! — huknął wreszcie jak z beczki i za-
Strona:Moi znajomi.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.