nim się stary dekorator mógł zmiarkować, już go chwycił w potężne ramiona i cisnął do niedźwiedziej szuby.
— Ignacy... Ignacy... — bełkotał zdławionym głosem Kaputkiewicz — Ignacy... bracie...
— A niechże cię nie znam! — wołał pan Ignacy, odsuwając od siebie Kaputkiewicza na długość swoich grubych ramion, z których go nie puszczał. — A toć my się ze dwadzieścia lat chyba nie widzieli! Dwadzieścia lat... — powtórzył kiwając głową. — Pamiętasz pod Kuźnicą? He... he... bratku! to były czasy!
Kaputkiewicz zbyt nagle wyrzucony z koła swych marzeń, biernie przyjmował zapały pana Ignacego. Wobec tego, co przeżył przed chwilą i co pochłaniało całą jego istotę, ubiegłe owe czasy, Kuźnica, spotkanie z przyjacielem młodości — wydawały mu się snem jakby. Kiwał wprawdzie także głową, ale wzrok jego wyrażał wielkie roztargnienie.
— Oj czasy, czasy!... Eh!... — rzucił ręką pan Ignacy i westchnął.
— No, ale cóż my tu tak będziemy na zimnie stali? Możebyśmy gdzie zaszli, hę?
Kaputkiewicz się zawahał.
— Przyznam ci się — rzekł niepewnym głosem — że mam robotę... Będzie bałamuctwo...
Strona:Moi znajomi.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.