— Co tam robota! — huknął. p. Ignacy — Roboty dyabli nie wezmą! Myślisz że i ja nie mam roboty? Potąd jej mam! — dodał przeciągając grubym palcem po swojem bawolem podgardlu. — Dalej, nie dróż się. Bałamuctwa żadnego nie będzie.
Weszli do poblizkiego handelku.
— No jakże ci się powodzi? — pytał pan Ignacy, wypróżniwszy sumiennie kieliszek starki.
— Nieźle — rzekł krótko Kaputkiewicz.
Nie był w usposobieniu do wywnętrzeń. Od czasu jak powziął zamiar przedstawienia «Burzy,» utworzył się w nim samym odrębny jakiś świat myśli i uczuć, który z światem zewnętrznym nic nie miał wspólnego. Czuł jednakże stary maszynista, że mu nie wypada okazywać się tak zupełnie obojętnym. Zmusił się więc do zapytania pana Ignacego.
— A tobie?
— Niby mnie? — rzekł pan Ignacy, mając usta zapchane przekąską — a no, jak widzisz, spasłem się jak lew, ożeniłem się, wioska jest, uczciwy kawał chleba jest... Tylko dzieci nie ma — dodał, osłaniając usta nastawioną z boku dłonią i pochylając się ku Kaputkiewiczowi.
Chwilę jadł w milczeniu.
Strona:Moi znajomi.djvu/075
Ta strona została uwierzytelniona.