— Nie moja w tem wina — przemówił potem, ocierając usta serwetą.
— Żona mi ciągle choruje, kwęka, codzień doktor i apteka; to wody, to proszki, to inne jakieś dyabły... Ot i teraz bieda mnie z domu wygnała. Do morza każą jechać, licho wie poco. Ja tu, panie, mam młóckę, odstawy, a tu rzucaj panie wszystko i jedź. Skaranie Boskie!...
Odsapnął ciężko, co mogło równie dobrze za westchnienie uchodzić.
Kaputkiewiczowi przy wzmiance o morzu błysnęły oczy. Zatrzymał w powietrzu rękę, którą niósł do ust jakiś kąsek i pochylił się naprzód.
— Do morza? — zapytał jakimś dziwnym głosem.
Zdawało mu się, że wymawiając ten wyraz następuje ktoś na jego prawa, przywileje, że wdziera się w jego dziedzictwo, że fałszuje dokumenta.
Myśl jego na tym wyrazie stanęła jak na kotwicy. Kotwicę tę czuł zapuszczoną w sam rdzeń swego mózgu. Teraz ją poruszono i mózg mu szarpnięto.
Przez chwilę pozostał tak pochylony z szyją wyciągniętą ponad stołem, wpatrując się niespokojnie w lśniące oblicze pana Ignacego. Wzrok
Strona:Moi znajomi.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.