jego wyrażał jakąś dziwną mieszaninę zdumienia, admiracyi, zawiści i żalu.
Tak... Są ludzie, którzy o morzu mówią jak o kuflu piwa... Nie wiedzą, nie rozumieją, nie znają... Skąd mają znać?... Czy z teatru? Z tego co dotąd przedstawiano jako morze?
Gorzki uśmiech osiadł na jego ustach.
Odchylił się na poręcz krzesła i bębnił palcami po stole, patrząc ironicznie w pieprzniczkę.
Pan Ignacy tymczasem guziki swojej bekieszy rozpiął i głośno sapał.
— No, ale gadajże, bracie, cóż ty? Zawsze po staremu pacykujesz te swoje michałki?
Michałkami nazywał pan Ignacy wszelkie drobnostki, fraszki, rzeczy nie warte wzmianki.
— A po staremu! — odparł Kaputkiewicz, nie zmieniając ironicznego spojrzenia.
— Jakoś cię to niebardzo utuczyło, hę?... — mówił dalej pan Ignacy, patrząc z współczuciem na zapadłą twarz maszynisty.
Kaputkiewicz zmarszczył czoło i przyśpieszył tempo swego marsza. Od pewnego czasu nie lubił, żeby mu się tak przypatrywano. Wzrok zbyt uparty, zdawał mu się wzrokiem śledzącym: a on miał przecież swoją tajemnicę. Przytem ten ton politowania względem niego, teraz,
Strona:Moi znajomi.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.