kiedy był na drodze do takiej wielkości, do takiej sławy, zdawał mu się niewłaściwym.
— Albo wiesz, bracie, — mówił dalej dobrodusznie pan Ignacy — rzuć ty do dyabła całe to paskudztwo, jedź do nas, i po ludzku z nami żyj na wsi!
Kaputkiewicz był jak na mękach.
— Nie mogę! — rzekł sucho.
Zmiarkowawszy przecież, że robi przykrość towarzyszowi, dodał serdecznie:
— Dziękuję ci, Ignacy, ale nie mogę...
— Co tam nie mogę — mówił rezolutnie pan Ignacy, machnąwszy wielką swoją ręką. — Ot byś z żoną moją kwękał razem... Byłaby z was para dobrana. Ty chudy i ona chuda, ty żółty i ona żółta... Albo wiesz co! — zawołał uderzony nową myślał i zerwał się z krzesła — jedź z nami do morza! Jak Pana Boga mego kocham, jedź! Grosza cię to nie będzie kosztowało, a mnie zrobisz prawdziwą łaskę, prawdziwe dobrodziejstwo, zbawisz mnie, bracie!
Rzucił się do Kaputkiewicza, dusząc go w objęciach, zaklinając, prosząc, płacząc niemal.
— Zmiłuj się, Prosperku, nie odmawiaj, kiedy w Boga wierzysz! Nigdy ci tego nie zapomnę. Do śmierci wdzięczny ci będę! Wszak to my
Strona:Moi znajomi.djvu/078
Ta strona została uwierzytelniona.