druhy ze szkolnej ławy, towarzysze broni... Pamiętasz Kuźnicę?... Eh, bracie! Nie bądź taki twardy! Toż ja ciebie dwadzieścia lat nie widział... Eh, bracie!...
Kaputkiewicz walczył sam z sobą. Z jednej strony nie rad był przyjmować to, co łaską zdawać się mogło, z drugiej zaś — co za pokusa! Zobaczyć morze! prawdziwe, żywe morze! Mieć przed oczyma taki model! Arcydzieło tworzyć z natury!
Pot wystąpił mu na czoło, nogi pod nim drżały, ale kark trzymał sztywno, broniąc się uściskom p. Ignacego i powtarzając tylko:
— Co znowu!... Co znowu!...
Ale pan Ignacy miał to do siebie, że jak się przy czem raz uparł, to się stać musiało.
Razem z wypitą w handelku starką i butelką wina, uderzyły mu do głowy wspomnienia młodości, a Kaputkiewicz był mu w tej chwili tak drogim, że po prostu życia bez niego nie mógł sobie wyobrazić. A przytem uśmiechała mu się myśl, że będzie miał kogo przy żonie zostawiać, a tak zażyje nieco swobody.
Coraz więc silniej nacierał na Kaputkiewicza swoją czułością i argumentami.
— Miejże sumienie, Prosperku, duszo! — wołał patetycznie. — Miej litość nademną! Cóż
Strona:Moi znajomi.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.