Strona:Moi znajomi.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

ja tam będę sam robił między temi rozbójnikami Włochami? Okradną nas, jak Pana Boga mego kocham, kupią i przedadzą, Judasze! Zagałuszą gdzie do licha!
Ani ja do kogo po ludzku zagadać, ani się z kim napić... Przepadnę, jak ruda mysz, przepadnę bez ciebie. Nie odmawiaj bracie! Kiedy w Boga wierzysz, nie odmawiaj!
Zawisł na szyi Kaputkiewicza całym swoim ciężarem, całując go po obu, dawno nieogolonych policzkach.
Kaputkiewiczowi zrobiło się gorąco; zaczynał mięknąć widocznie.
— Co znowu!... Co znowu!... — powtarzał coraz słabszym głosem. — A robota? A teatr? A dyrektor?
— Furda wszystko, bracie! — wołał pan Ignacy, którego mocna starka coraz bardziej rozmarzać zaczęła. — Do dyrektora idziem zaraz i sprawiamy mu taką bibkę, że to... śmierci naszej amen! Dyrektor trup. Jakbyś go już widział. A nie zechce pić, to pal go sześć! Będę się tam lada łyka prosił! Zabieram cię jak swego i basta. No, nie kręć nosem, Prosperku! Jakeś katolik — wielkie słowo! — nie kręć nosem! Chcesz? Znam tu doktora, co jak tylko kiwnę, to ci na dziesięć chorób świa-