szuba? Jak Pana Boga mego kocham, bierz szubę! Na mnie i tak przyciężka, unieść się w niej nie mogę. Ja sobie mam swoje stare szopy i szopów się nie puszczam, a ty sobie masz niedźwiedzie i basta.
Namarszczył się gniewnie stary maszynista.
— Słuchaj, Ignacy — rzekł suchym, twardym głosem. — Jeśli mnie stąd wypędzić nie chcesz, to mi tu z szubą nie wyjeżdżaj. Jeszcze nie wiadomo, kto kiedyś w jakiej szubie będzie chodził. Przyszłość to dopiero pokaże. Może nie tak bardzo daleka. A dziś co mam, to mam swoje. A ty mnie nie obrażaj!
— Boże miłosierny! — sumitował się, składając ręce p. Ignacy. — Ja cię obrażam? Ależ Prosperku, kochanie, nie bądź taki szarpki! Jabym ci nieba przychylił. Jabym ci wszystko oddał! Czy to ja nie brat? Nie druh? Boże miłosierny!
Rozpłakał się na dobre pan Ignacy, a Kaputkiewicz rzucił mu się na szyję.
— Hu! Hu! Hu!... — szlochał szlachcic na łonie maszynisty. — Dwadzieścia lat... hu... hu... hu!... Dwadzieścia lat, bracie! Srebro, złoto widziałem, a ciebie nie widziałem! Chcesz pieniędzy? Bierz pieniądze!
Strona:Moi znajomi.djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.