Teraz na zachodnim krańcu widnokręgu zaczęły się nie wiedzieć skąd zlatywać i gromadzić drobne, białawe chmurki, wydłużając się, zaokrąglając i zbijając razem. Siedzące wzdłuż drogi przekupki owoców kłóciły się z sobą zawzięcie, a wielkie żółte muchy latając nad ich straganami, zdawały się brzęczeć z równem rozdrażnieniem.
Tymczasem zaruszały się listeczki niedostrzeżonym tchem wiatru na samych czubkach akacyi, a drobne ukryte w gąszczu ich ptaszęta zaczęły świerkać żałośnie.
Następna fala wiatru obudziła szelesty na niższych gałązkach, napełniając je niepokojem pierzchających skrzydeł. Od trzeciej poszły dreszcze po trawach i mietlicach, wśród których zaczęły sykać monotonnie cykady, aż odezwały się suche, metaliczne chrzęsty w wielkich, srebrzystych, po piasku rzucających się ostach, między któremi przebiegały, niby czarne błyskawice, rozdrażnione gorącem jaszczurki.
Pan Prosper przyspieszał kroku, nie wiele zważając na to, co się wkoło dzieje.
Wzrok jego wytężony i błyszczący gorączkowem oczekiwaniem wybiegał daleko naprzód, długa wyciągnięta szyja zdawała się wysyłać za nim głowę, która ze swej strony powierzała
Strona:Moi znajomi.djvu/085
Ta strona została uwierzytelniona.