płochu. Kobiety oglądały się za nim ciekawie, szepcząc imię Madonny.
Tymczasem ciemność wzmagała się szybko. Białe owe chmurki stały się ołowianemi chmurkami, które opłonęły cały widnokrąg, grubiejąc na zachodzie w sine i czarniawe kłęby. W parnem powietrzu wzmagał się szum, jak gdyby tysiąca lecących ku ziemi skrzydeł, a za szumem szły szerokie, chłodniejsze oddechy, jak gdyby przez przepaść wytchnione.
Kaputkiewiczowi silniej zaczęło bić serce. Chwilę tak szedł w najwyższem oczekiwaniu, kiedy naraz uderzyła w niego, niesiona wiatrem ławica piasku, oślepiając go i podnosząc dokoła nieprzejrzaną chmurą.
Kiedy przetarł oczy, przed nim było — morze. Kaputkiewicz stanął jak wryty i otworzył usta. Z gardła jego wyszedł jakiś krótki, zdławiony okrzyk.
To, co widział przed sobą, nie podobnem było ani odrobiny do jego dekoracyi. Była to ciemna, zwarta masa wód, które kołysały się na swych śródziemnych piastach olbrzymim, szerokim ruchem, nie dającym się ocenić należycie na małej przestrzeni.
Ruch ten nie marszczył wód i nie fryzował fal w pieniste frendzle, ale w nie wgłębiał lub
Strona:Moi znajomi.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.