podnosił nad niemi leżące na nich mroki. Przy brzegu słaby, dawał się on spostrzedz w całej swojej sile na śródmorzu, skąd rozbujane wody z głuchym pluskiem na piaski się parły. Z wód tych zdawała się podnosić ciemność ku niebu; z nieba schodziła ciemność aż do morza. Wśród tych łączących się zmierzchów przebłyskiwały mewy na szeroko rozciągniętych skrzydłach. Ogromne te ruchy powietrza i wód odbywały się wśród względnej ciszy. Niebo i morze pracowały piersiami, lecz nie przemówiły jeszcze...
Kaputkiewicz stał jak urzeczony.
Takiego morza nie wyobrażał sobie zgoła, nie mógł pojąć, po prostu nie zgadzał się na nie. Patrzył i nie rozumiał, badał i nie mógł schwycić tajemnicy, która leżała przed nim niezgłębiona.
Gruby sękaty kij, na którym splótł obie swoje wielkie ręce, dawał podporę jego pochylonej naprzód postaci. Wiatr rozrzucał długie, siwe jego włosy i poły wytartego surduta. Czoło zsunęło się w grube fałdy, wzrok wytężył, muskuły twarzy znieruchomiały. Cała istota jego zdawała się brać udział w pracy przepaści.
Naraz w powietrzu rozległ się huk głuchy, któremu odpowiedział stłumiony łoskot głębin.
Strona:Moi znajomi.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.