Chmury zawarczały jak brytany, morze ryknęło jak lew...
Zaraz potem uderzyły ostre, przeszywające świsty wichrów, które z wizgiem i wyciem gnały grube mroki, jak zwierza do kniei.
Kilka błyskawic przeszyło te mroki, lecz po nich ciemność zdawała się głębsza jeszcze. Przyśpieszony ruch morza zdradzał się coraz twardszym pluskiem fal wbiegających na piaski.
Kaputkiewiczowi zdawało się, że się morze podnosi i idzie ku niemu ze swoją przepastną ciemnością. On też stąpił krokiem naprzód i bardziej się na swoim sękaczu pochylił. W mózgu jego odbywała się gwałtowna reakcya... To co sobie wyobrażał genialnym wynalazkiem, okazało się teraz błazeństwem po prostu. Wały? Gdzież tu jakie wały mogły choć w przybliżeniu oddać to rozkołysanie się wód zmieszanych w jedno z coraz gęstniejącym mrokiem burzy? Gdzie farby, któremiby namalować można tę żywą, tysiąc kształtów biorącą, pełną ruchu ciemność? Gdzie scena, której ramą byłoby takie niebo!
Patrzył stary maszynista, patrzył, patrzył, zdawało się, że morze chce pochłonąć wzrokiem.
Nagle strach go jakiś ogarnął przed tym
Strona:Moi znajomi.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.