tajemniczym żywiołem. Zadrgały mu powieki, głowa trząść się zaczęła, usta się poruszały szeptem pełnym zgrozy. Z bolesnym jakimś wysiłkiem cofnął oczy aż do brzegu i utkwił je w jednej tylko fali u stóp jego trwożnie bijącej. Ale i ta wydała mu się zbyt potężną, zbyt cudowną. Coraz silniej trzęsła się jego głowa siwa, coraz szybciej wznosiła się i opadała jego pierś ściśniona.
Wtem bliższy, groźniejszy huk wstrząsnął powietrzem i wodą. Wściekłe wichry zerwały się i uderzyły w morze, piętrząc fale na falach i odsłaniając przepaści. Potężne bałwany zdawały się teraz podnosić aż do nieba; czarne pędzone wichrem chmury zdawały się zstępować aż do morza. Morze przewalało się jak zwierz ranny i parło z rykiem na brzegi; powietrze drgało tysiącem mgnień błyskawicznych i pełzających ogników.
W chwilę potem zrobiła się cisza. Fale ustąpiły od brzegu, na śródmorzu tylko przewalając się z twardym pluskiem. Kaputkiewicz stał ciągle, naprzód podany i nieporuszony.
Kij jego, w czwartej swojej części zagłębił się w ruchomy piasek, oparte na nim ręce trzęsły się z wysilenia. On patrzył w niebo, to znowu
Strona:Moi znajomi.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.