wioną u góry berlicę, z kory ją do białości obrał, i tak po rżysku za dobytkiem jegomościnym chodził, oczy do nieba podnosząc, a za dobrodzieja się modląc. Tego tylko żałował, że jegomość «owieczków» nie trzyma, boby je sobie pięknie po polu pasał, jako ten «Bonus Pastor» co w zakrystyi wisi, a tak musi nieraz poły za rzemień zakładać i uganiać się za świniami, co w kartofle burmistrzowskie lezą.
Przy otrzymaniu szarawarów znów była przemowa. Jegomość powiadał o ścieżkach pańskich, jako je prostować trzeba, o dwunastu pokoleniach wzbudzonych z lędźwi Abrahamowych i o różnych jeszcze rzeczach, których Ksawery co prawda, nie rozumiał dobrze, ale które go niemniej do głębi wzruszały.
Najpamiętniejszem wszakże było otrzymanie szalika. Jegomość wrócił wtedy z odpustu, wesół był, samowar na stół dawać kazał, a zobaczywszy Ksawerego, zawołał go do siebie, po ramieniu poklepał, herbaty mu szklankę nalał i pyta:
— I cóż panie Wilewski?
Ksawery usta otworzył i patrzy, do niego czy nie do niego?
A jegomość znowu:
Strona:Moi znajomi.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.