— A wiesz ty błaźnie, — rzekł — że święty Marcin połowę płaszcza odkroił i dał ubogiemu? Nie wiesz? Toś kiep! A ja ci powiadam, że kto ubogim daje, to Bogu pożycza. I to ci powiadam, że większa radość w niebie... Nie, nie to! No, jak tam było, tak było, na masz!
Ksawery nie śmiał szalika wziąć, aż sam jegomość zawiesił go na nim jak stułę i rozrzewniwszy się, za głowę go objął i do piersi przycisnął, iż to z natury litościw był na wszelakie chuderlactwo w swojej parafii.
Ksawery szlochał głośno.
— No, no! — rzekł jegomość. — Bądź cicho, nie płacz! Wszyscyśmy dzieci jednego Ojca, a ty mi świnie tak paś, żeby w szkodę nie lazły.
Długo, bardzo długo wspominał sobie tę rozmowę Ksawery, a najbardziej go zastanawiało to, że go ksiądz szlachcicem czynił i z szlachecka jakoś przezwał, kiedy on jako żywo żadnego przezwiska nie miał.
A co i raz to mu się zdawało, że już gdzieś to przezwisko słyszał. Bodaj, czy nie tak wołają na «Panią». Pani jest wdową, mieszka tuż przy kościele i pilnie Panu Bogu służy. Ona to obdarowała Ksawerego ową starą chustką, która go od zmarznięcia chroni. Ksawery pamięta ją
Strona:Moi znajomi.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.