Strona:Moi znajomi.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

«palicie» i w butach, i z czapką, i myślałem, że mi serce na dwoje pęknie od żałości...
Odwrócił głowę i pięścią wytarł oczy.
— A żałość to była taka słodka, właśnie jakby mi kto serce rozkroił i miodem smarował. Co spojrzę na panią, to sobie myślę: matka! A dusza ze mnie rwie się, jak ten ptak do gniazda...
Potem przyszła noc i pani spała. Z rana była jakoś rzeźwiejsza, organiścina kawy nagotowała...
— I dawno się to stało?
— A już będzie z pięć dni temu. Takem się spieszył, żeby tu przylecieć, opowiedzieć...
— I cóż Ksawery teraz robi?
— A nic. Przy matce, niby przy pani, siedzę, posługuję. Dźwigać ją trzeba, przenosić... Ale mi to wszystko miło. Jeszczem przez te pięć dni ani razu głodu nie miał, z zimna nie drżał... — dodał z cichym, wewnętrznym śmiechem rozradowania, i wsparłszy twarz na dłoni, stał tak kiwając głową z wielkiego nad dolą swoją dziwu, zapatrzony w runiejące pola z bolesnym swoim uśmiechem.
Może na polach tych upatrywał śladu bosych stóp swoich, odmrożonych i krwawiących po śniegu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .