nie puszczał, ale zeszedłszy na wodę, zadumany stawał i czekał. A czekając nie patrzył na drogę, którą mógłby kto z kilka worków ziarna przywieść, tylko ku lasowi w pole, gdzie na górze stał krzyż stary, a pod nim głaz bielił się zdala. Co prawda, to na drogę nie było co i patrzeć. Zarosła bowiem trawą szeroko, a w starej kolei, na zawrocie, chwasty się po wiosennych deszczach puściły. A kto je wydeptać miał? Kulas tylko po niej chodził z gębą na nic obluzowaną w zawiasach od ziewania i żucia, zresztą ani żywej duszy.
Dopiero od Nowego młyna zaczynało się życie.
Raz wraz trajkotały tam koła i dudniła ziemia, kiedy przyszły mrozy; raz wraz piszczały osie i brzęczały naszelniki, szarpane wielką siłą, kiedy nastały wiosenne roztopy, lub jesienne błota; raz wraz pyliły się nią gęste, białe kurzawy, kiedy suchość letnia rozpaliła piaski. Zaraz wszakże za młynem, jakby wszystko uciął. Stawał nieraz Kulas na drodze i pochłaniał chciwie te brzęki, te dudnienia, te kurzawy białe.
Oj urwałby się, urwał od starego, gdyby nie robota. Roboty się okrutnie bał i to od
Strona:Moi znajomi.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.