maleńka; a teraz, zależawszy pola, tak od niej odstał, że choć łeb utnij, same ręce odpadają od wszystkiego, nad czem się zapocić trzeba. A i jeść pono Niemiec skąpo daje. Wzdychał tedy Kulas, melancholią wielką nad losem swoim zdjęty, i zwolna zawracał ku staremu młynowi, aby do misy zgotowanej przez starą żołnierkę Łukaszową siąść, potem na ławie zadrzemać.
Po co Warawąs parobka tego trzymał, ludzie w głowy zachodzili. Żywić go musiał, odziewać, a i płacić coś nie coś jeszcze. Łukaszowa cały ogród dyni wyłącznie dla niego na polewkę sadziła; były zaś dni, że z grochowin tylko do miski wyłaził, napełniając ziewaniem całę izbę i wnosząc do niej olbrzymią, niepohamowaną nudę. Zresztą robił, co chciał. Od rana tylko z obowiązku przed Warawąsem stawał.
— A co? — pytał krótko stary, przenikliwie patrząc mu w oczy.
— A nic, panie mynarzu — odpowiadał Kulas, kilka liter nie wymawiający, czy to z natury, czy też z lenistwa i onego to obluzowania szczęk, któremi ciągle ruszał, i na tem się kończyły jego całodzienne z panem Balcerem relacye. Poza tem dostawał się w słodkie jarzmo
Strona:Moi znajomi.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.