rzece, czasem rozstawiał wychudłe ręce i patrzył uporczywie w niebo, jakby tam szukając rozwiązania dręczących go wątpliwości.
Z nieba wszakże zlatywało tylko stado gołębi srebrzących się w locie i obsiadało jego starą głowę i ramiona i trzepotało się u nóg jego, gruchając i podlatując, póki starca nie odeszło owo zadziwienie i nie nasypał ulubieńcom swoim ziarna.
Na młyn nowy i na Straucha nie zwracał żadnej uwagi. Jakby ich nie było. Mówi kto o nich, to głową kiwnie, bez niechęci, bez ciekawości, ale sam nie zagadnie nigdy o sąsiadach swojej Balcerówki. Balcerówka też zamieniła się zwolna w osadę rolną; kawałek chleba i kartofle dobywano z niej, a rzeka i młyn na niej — jakby nie istniały.
W niedzielę pan Balcer przebierał się staranniej, wdziewał granatową kapotę z potrzebami, na szyi wiązał czerwoną, bawełnianą chustkę, na głowę zasadzał magierkę z czarnym barankiem i z laską w ręku do kościoła szedł.
W kościele zatrzymywał się tuż przy drzwiach i o kruchciane drzwi wsparty dobywał z kieszeni gromnicę i zapaliwszy ją, stał z owem trupiem światłem w ręku, patrząc na ukrzyżowanego w wielkim ołtarzu Chrystusa, blade jego
Strona:Moi znajomi.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.