cienkie wargi nie poruszały się ani jednem słowem modlitwy; jeśli się modlił, to chyba jakimś wewnętrznym krzykiem duszy. Dopiero kiedy organ na «Święty Boże» uderzył, szedł pan Balcer dużym krokiem przed sam wielki ołtarz i tu się na ziemi rozkrzyżowany kładł z wielkim jękiem i tak przez całe suplikacye leżał, podnosząc siwą głowę i uderzając czołem w kościelną podłogę.
Jaka tam była rozmowa jego z Bogiem — nie wiedzieć.
Ano wstawał po niej w wielkich potach, we łzach, jakby w spracowaniu okrutnem, z twarzą, po której płomienie szły, z błyskawicami w siwych oczach, i nie czekając aż inne pieśni organista odśpiewa, z gromnicą swoją wychodził, dziwnie prosty, do dawnej dużości swojej cudem jakby wrócony, z podniesioną głową tem wyżej, im głębiej wpierw w prochu leżała z magierką na grubej lasce. Zaś pod lipą na kościelnym cmentarzyku siadłszy, gasił gromnicę, ogarek do kieszeni chował i do dawnej, znękanej postaci wracając, wlókł się ku staremu młynowi.
Widząc ja go tedy raz i drugi, jak to swoje nabożeństwo czynił, zapaliłam się chęcią wielką bliższej z nim rozmowy. Aż i przyszła taka
Strona:Moi znajomi.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.