chwila. Nie od razu, ale przyszła: dobiłam się do tej duszy, cierpliwością długą i pracą.
Pamiętam, jesienny był dzień, z cichego, wrześniowego nieba szedł blask modry i silny, zieloność jarzyn omdlała była i już gdzieniegdzie rdzawa. Wzdłuż tylko rzeki, świeżym majem ciągnęły się smugi traw miękkich i puszczających się z nadbrzeżnej grzęzawicy, aż w głąb wody, tataraków i ciemniejszej trzciny.
Ogromna świeżość, chłodem biła z rzeki na brzeg wyniosły, wyszarpany, podmyty z jednej strony, a z drugiej rozścielający się płasko. W nowym młynie huczało jak w kotle. Krzyki i nawoływania ludzkie głuszyły niemal szum wody, aż na cichą Balcerówkę się niosąc.
Staliśmy właśnie ja i stary Warawąs, na kładce, wypuszczonej z młyna na rzekę, kiedy na drodze od lasu idącej, rozległ się śpiew donośny, bezfrasobliwy, szeroki, a zarazem jakby bębnienie na jakimś blaszanym statku.
Drgnął stary, o żerdkę oburącz oparty i podniósłszy zblakłe, głęboko pod czaszką osadzone oczy, przenikliwie na drogę patrzył.
Szli po niej dwaj ludzie, którzy gdy się zbliżyli, znać było, że do wędrownej czeladzi należą. Krótkie mieli spencery, wyładowane
Strona:Moi znajomi.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.