torby płócienne na plecach utrzymywały parciane szle, przez piersi na krzyż idące, krótkie fajki u guzików mosiężnych, obuwie płytkie, na tył głowy nasunięte, omączone czapki, u szyi fontazie kolorowych chustek, na wierzch wypuszczone, w ręku kije. Niższy, czarny i kędzierzawy, miał przy boku podłużne blaszane pudło, na którem bębnił w takt piosenki, której słowa można już było rozpoznać. Zaczynali świeżą na dwa głosy strofkę.
Wer in den Himmel, sagt man,
Wollte geh’n — sagt man,
Der muss ein Pelz — sagt man,
Mit sich nehmen — sagt man.
Denn in dem Himmel — sagt man,
Da ist kalt — sagt man,
Denn der Schnee — sagt man,
’Runter fällt — sagt man.
Szarpnął się w tył pan Warawąs przy pierwszych słowach tej piosnki, ale na kładce został, tylko ciemny rumieniec wybił mu nagle na zwiędłą twarz i podszedł aż pod skronie, stare piersi ciężko dyszały a zblakłe oczy, czerwonym żarem roztlały. Wędrowcy tymczasem skręcili z drogi i pod młyn podeszli. Jeden z nich uchylił czapki:
— Glück auf! — zaczął przyjaźnie.