Ale pan Balcer nie dał mu przyjść do słowa.
— Niema! — wołał, machając rękami tak, jakby ich od progu swego chciał odpędzić, — Niema roboty! Kein Arbeit! Weg! Precz! Do Niemca! Do nowego młyna! Weg!... Tam! Tam! — I trząsł wyciągniętą ręką w stronę huczącej rzeki i trząsł głową siwą, a okrutne wąsiska groźnie się podniosły, wśród rozognionej gniewem twarzy.
Wskróś tego gniewu znać było w obliczu starca jakiś wielki zabobonny przestrach, który ześrodkował się w nieruchomych, pełnych przerażenia oczach.
Podczas, gdy jedno z jego zwiędłych ramion, wyciągnięte ku rzece, trzęsło się namiętną żądzą oddalenia jak najrychlej nieproszonych gości, drugie szeroko rozpostartą dłonią zastawiało pierś, jakby broniąc jej od jakiegoś złowrogiego ciosu.
Wędrowna czeladź popatrzyła na pana Balcera, potem na siebie, potem na koło młyńskie, między szczeblowiną którego zwieszały się uschłe na siano, wygarnięte kiedyś z rzeki wodorosty, potem na rzekę w stronę Nowego młyna, zaszwargotali wreszcie między sobą i kiwnąwszy głowami, odeszli na on huk i łoskot
Strona:Moi znajomi.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.