Strauchowej siedziby, wzdłuż rzeki się ku niej biorąc.
Już zawróciwszy, kilka razy jeszcze zakołysali głowami, jakoby z dziwu, poczem rozległa się przeciągła nuta, znanej wśród wędrownej czeladzi pieśni:
D’rum wünsch’ ich nichts mehr, als drei Tausend Dukaten.
Pieśń ta, porwana szumem i hukiem wody, prędko była już tylko ledwo dosłyszalnem echem.
Dopóki wszakże brzmiała, stary Warawąs prowadził śpiewających zapalonemi oczyma, dysząc głośno, a kładka, na której znów obie ręce oparł, skrzypiała pod ich żelaznem ujęciem. I dopiero wtedy, gdy głosy, słabnąc stopniowo, ucichły, a postacie idących na zakręcie zniknęły, odetchnął głęboko pan Balcer, wytężone źrenice przymknął na chwilę i pot z czoła trzęsącą się jeszcze z wysilenia dłonią otarł. Poczem wąsy raz i drugi na dół szarpnąwszy, przygasł w twarzy z onych gniewnych ogniów, tem żółtsze i jakby woskowe pokazując oblicze.
— Zgiń... przepadnij!... — zamruczał wre-