szcie drżącemi wargami, poczem bystro na mnie spojrzawszy, dodał:
— Człowiek ani wie, kiedy się licho do domu jego wnęci... Ale niedoczekanie twoje!
Oddychał szybko i głośno. W starej jego piersi obudził się widać ból dawny, który sobie ujścia szukał. Bojąc się go spłoszyć, milczałam i patrzyłam w rzekę. Umiałam już z nim mówić temi długiemi milczeniami, do których w samotności swej przywykł.
Rzeka płynęła w ogniach, pod zachód się już miało. Nad łąkami wstawały opary.
— Takiego, to raz tylko za próg puścić — przemówił nagle Warawąs — oho! już i po spokoju! Snu nie zaznasz, dobra nie uwidzisz, pociechy się nie doczekasz... Niekatolicki naród... Strach, jakie sztuki umieją. Jest — źle, niema go — jeszcze gorzej. Za takim to i dola, jako ten gołąb odleci... Oj! dola, dola! Niewierna ona! I ludzie niewierni i kamienie niewierne i dzieci niewierne! Oj! ciężko na świecie chrześcijańskiej duszy!
Westchnął z głębi starych piersi i długą chwilę milczał. Westchnęłam także, oczu nie zdejmując z wielkiej, gorejącej na wodzie łuny.
Pan Balcer, łokciami się o żerdkę wsparłszy, zapytał z cicha:
Strona:Moi znajomi.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.