ciężej, bo krew z niego nie spłynie, jako z wody spłynie...
— A cóż ów Hans? — spytałam, jakby z niechcenia.
— Oj, żmij to był i wąż przeklęty... I sam nie wiem, do dziś dnia, choć łeb utnij, nie wiem, jakim się oni sposobem zgadali... Dziewczyna Boga wezwać po szwabsku nie umiała, on też po naszemu ani rusz. A jednak... Miłosierny Boże! Zakryj ty już ręką swoją one oczy stare, aby tego nie widziały...
Przycisnął dłoń do powiek i chwilę ją tak trzymał w milczeniu. Poczem rzekł:
— Jakem tylko pomiarkował, że Julisia raz wraz do młyna przylatuje i dziesięć interesów na godzinę do mnie ma, a wszystko, byle tylko na onego szwaba zerknąć, takem sobie pomyślał: Czekaj psubracie! Wypędzić cię nie wypędzę, boby dziewczyna serce do mnie straciła... A jednąm ją miał, pani moja, jako to słonko na niebie, jak tę duszę w ciele... Ale takiego ci pieprzu dam, że stąd sam wylecisz i nie wrócisz się, choćbyś tu oka zapomniał. Takem ja sobie, pani moja, myślał i rozmyślał i takiem sobie postanowienie wziął.
Więc zacząłem mego szwaba siarczystą robotą prażyć, taką robotą, że to niewytrzymane
Strona:Moi znajomi.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.