o odstaniu od młyna ani myśli. A jużem sam tak się owem prażeniem zmordował, żem ledwo nogi za sobą powłóczył. Czekajże! — myślę ja sobie. — Nie przeprę cię robotą, to cię przeprę sztuką. A znałem jednę sztukę młynarską, co mnie jej jeden stary majster, Francuz nauczył, że to we francuskim kraju straszne młyny są i straszne młynarskie sztuki...
Mówiąc to, przyciszył głosu i nagle urwał.
— Dawniej tobym o tem za srebro, złoto nie powiadał — rzekł po chwili — ale teraz, niech tam!
Machnął ręką i zamyślił się ciężko. Rzeka pociemniała tymczasem, a chłód surowy z niej powiał. Szumiała jeszcze i pryskała, jakby wrzątkiem pod nowym młynem woda, ale gwar ludzkich głosów już przymilkł, i wozy przestały turkotać. Po wierzchołach gorzały tu i owdzie pod zachodnią łuną wierzby, dołem siność zmierzchu szeroko już szła, a na pobladłym wschodzie wybłysnął sierp perłowy. W późnych grykach, prosach, zaczęły się wabić świegotliwie kuropatwy, nad błotami, w oparach kruczały żórawie, a daleko, gdzieś daleko, dzwon się na Anioł Pański odezwał...
— Pamiętam, była sobota — mówił z cicha Warawąs.
Strona:Moi znajomi.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.