— Z wieczora zaraz z młynam szwaba wyprawił, a sam się zostałem. Odpocznij sobie — mówię — bo od północka młyn pójdzie. Jużem się, pani moja, i Boga obrażać nie bał, i w niedzielę, jak ten poganin, do roboty pędzał, a wszystko z tego zawzięcia. Tak mój Hans poszedł.
Jak też poszedł, takem z puzderka dobył piórko z żywem srebrem i zapuściłem na największy kamień. Rozpełzło się to tylko po kamieniu, jak woda i już. A trzeba wiedzieć, że taki kamień za nic mleć nie będzie. Obraca się to, obraca, a ziarna nie weźmie. Staluj, jak chcesz, i wyżej, i niżej, nie weźmie. Taka to jest sztuka. A cóż! Kamień, to już jakby na nic. Wszystkie kanty het precz ona rtęć zaleje, choć go na nowo kuj. Wypalenie tylko pomoże... Taka sztuka!
Ale jużem nie dbał, jenom okazyi z onym szwabem szukał, choćby też z własną utratą... Niech z torbami pójdę, myślę sobie, a ty Niemcze, z młyna precz! Roboty nawaliłem huk, o północku obudziłem Niemca, a sam się układłem, ale nie śpię. Gdzie mi tam do spania! Switaniem idę ja na młyn, a tu robota wszystka het, precz zwalona. Worki poodczepiane, podłoga
Strona:Moi znajomi.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.