umieciona, a mój Hans przed młynem na tym kamieniu zalanym słomę pali.
Blady, jak żgło, oczy, jak to świętojańskie próchno mu się świecą, ale nic, mina gęsta, tylko pogwizduje sobie...
Ażem się przeżegnał. Czort go uczy — myślę. I robotę machnął i kamień z młyna wytoczył, i sztuki się domyślił, i ratunek na nią znalazł. A kulasa do pomocy tylko miał i pachciarza z Leśnicy, co zboże ostatni przywiózł.
To taka złość, pani moja, zakipiała we mnie, że byłbym zębami rwał.
I nie o szkodę mi szło, choć i to nie żart. Wypalenie co prawda pomoże, ale już kamień porzysty potem się robi i kruchy, już on na swojem miejscu nie odpowie, już nie taki. A no, nie o to mi szło. Niemiec wypalił kamień, przebrał się, do śniadania siadł i nic. Dziewczyna się też zaraz nawinęła, na szwaba popatrzyła, do sadu wybiegła i zaraz do Kulasa. A co? a jak? a czemu czeladnik taki blady? a czy się tatuńcio nie gniewa? a czy co ze sobą gadali?...
Żem, słysząc to, trupem nie padł, Bóg łaskaw. Hans od śniadania wstał i mówił do mnie — a jużem szwabską jego mowę coś nie coś rozumiał.
Strona:Moi znajomi.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.