Strona:Moi znajomi.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mądrzyście wy, panie majster, ale i ja niegłupi. — I poszedł.
Cały dzień potem, na płocie od ogrodu, na oczach dziewczynie siedział i gwizdał, i przyśpiewywał, a na fleciku przygrywał, właśnie, jak ten ptak na wiosnę. A dziewczyna w ogrodzie, to w okienku, jak róża się na twarzy pali, a oczyma za nim wodzi, a cała drży, jak ten liść na wiosennym wietrze... Wstyd mówić. Taki szwab i szlacheckie dziecko...
Splunął stary i zatrząsł głową siwą...
Na wschodzie błysnęła gwiazda jedna, druga, sierp miesięczny rozpalił się, jak złoty, rzeka pod nim srebrną łuska drżała, uciszona teraz i senna. W powietrzu też wszystkie gwary i głosy umilkły. Szła noc.
— To, pani moja — mówił dalej Warawąs — przeszło tak pół roku. Pan Bóg miłosierny za grzechy mi je policzy; Hans za trzech, gdzie za czterech pracuje, a o wędrówce ani wspomnienia, a co się odezwę, żeby mu już czas w dalszą drogę, to dziewczyna cała w płomieniach stoi, i łzami pruszy, i ustka zaciska, i po kątach płacze, że niby to takiego tyrana okrutnego za ojca ma...
A ja całymi dniami jakby z ćwiekiem we łbie chodzę, a przyjdzie noc, to się jak na szy-