bowi owemu w oczy spojrzeć, choć to niekatolickie plemię przecie, a i to prawda, że kiedy ojcu o dziecko idzie, to mu dużo wolno... A co poradzić? Nie śmiałem. Tom, jak ten wilk po młynie pierwszego dnia chodził, żeby się z oczyma czeladnika nie spotkać, a jadło tom sobie kazał do alkierza nosić, żeby z nim w jednej misce łyżki, jako ten Judasz, nie maczać...
A mój czeladnik obszedł mnie tylko raz i drugi, jak ten zły pies, popatrzył na mnie z podełba i nic. Drugiego dnia to samo. Ale przecie jakoś mi lżej było. Ot, myślę sobie, potęskni dziewczyna, potęskni i zapomni. Kuma ją do miasteczka powiezie, świecidełko jakie kupi. Był też tam w okolicy kawaler grzeczny, gorzelany, który już zdawna o Julisię przepytywał... Ot i zapomni może.
A zaprzysiągłem, jak na toż kumę, że chociażby dziewczyna niczem się ułagodzić nie dała, choćby zaklinała, koni jej nie ma dać, a w razie czego sukienkę Julisiną modrą i trzewiczki schować.
Trzeciego dnia na odwieczerz, słońce się już kulą z nieba toczyło, przystępuje do mnie mój czeladnik i wręcz pyta:
Strona:Moi znajomi.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.