dwóch godzin już na niebie, jak rybie oko stał.
Nagle usłyszałem śpiewanie Hansa. Umiał on różne pieśni i różne śpiewywał, alem tej nie słyszał jeszcze. Dziwna to była pieśń. Łaskotaniem jakby po sercu szła, a taką moc miała w sobie, żem doleżeć nie mógł, tylkom wstał i do okna podszedł. Śpiewał godzinę może, może więcej, poczem głos jego zaczął się oddalać od młyna. Wyszedłem z alkierza i przez sień. Jasno było jak we dnie... Chryste Jezu! Kiedy jasność onę wspomnę...
Przerwał opowieść swoją Warawąs i silnie drżeć zaczął. Zęby jego szczękały przez chwilę jak w febrze, spojrzenie miał osłupiałe i mętne.
Opanował się przecież i głęboko odetchnąwszy, tak mówił:
— W jasności onej wielkiej, drogą ku lasowi, szedł Hans z tłomoczkiem na kiju i śpiewał, a za nim z daleka — bogdajbym oślepł na wieki! — za nim boso, w białych szatkach tylko, szła z wyciągniętemi przed siebie rączkami i ze spuszczonemi oczyma, blada, jak opłatek, Julisia.
Krzyknąłem i rzuciłem się do niej. Nie obejrzała się nawet. Dopiero kiedym jej dopadł i za ramię chwycił, u nóg mi runęła jak martwa.
Strona:Moi znajomi.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.