— Ty co, dziewczyno! Gdzie? jak?...
A ona:
— Zabij, tatuńciu — mówi — albo puść mnie za nim. Zabij, bo inaczej się tu nie ostanę chyba w trumnie. Przez ogień — mówi — przelecę, przez wodę przepłynę... Albo puść — mówi — tatuńciu, albo zabij!
Jak ten robak się wiła, jak ta zuzula jęczała, jak żywica do rąk i do nóg mi lepła...
Jezu miłosierny! Co miałem robić? Puściłem...
Stary otarł pot z czoła, zęby znowu szczękać mu zaczęły.
— Wstała — wyszeptał po chwili, przełykając ślinę — wstała i poszła. Jak cień za nim poszła, jako mgła łężna, tak samo, jako wpierw, wyciągnąwszy rączki przed siebie i przymknąwszy oczy. Jako ten gołąb, co na pożar, z gniazda, skrzydła rozpuściwszy, oślepły leci — tak poszła. Padłem na drogę, łbem o ziemię tłukłem, jak ten zwierz leśny ryczałem, jak pies wyłem — nie wróciła. Ten czartowski zaprzedaniec wciąż śpiewał. Poszła za nim. Cóż jej ojciec, dom, ród, cóż jej wszystko? Duszę mu zaprzedała, poszła...
Urwał i dyszał ciężko, poczem z nagłem pomieszaniem w oczach pochylił się niżej jeszcze ku mnie i rzekł przyciszonym głosem:
— Słyszałem ja, pani moja, o czarowaniach
Strona:Moi znajomi.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.