ścicielką bardzo wysokiej, bardzo wązkiej i bardzo białej kamienicy na Starem mieście, w pachnącym lewandą saloniku, którego ściany dziewiczo odbijały od zieleni mnóstwa nagromadzonych pod oknami krzewów. Staroświeckie, białemi pokrowcami obciągnięte meble, stały pod ścianami temi sztywne, a twardy, nieprzystępny taburet, na którym w pierwszej chwili zniechęcony siadłem, zdawał się oburzać poufałością taką z mojej strony.
Sama panna Konstancya, około lat czterdziestu mieć mogąca, wysoka, prosta, szczupła, w swojej czarnej sukni, z delikatną, bladą twarzą, i ciemnemi, gładko zaczesanemi włosami, które tu i owdzie srebrne przerzucały nici, podobną była do mniszki.
W tej chwili siedziała wyprostowana i sztywna na jednem z wązkich i wysokich krzeseł, a po jej szczupłych policzkach przesuwał się delikatny rumieniec pomieszania i niecierpliwości. Przy nogach jej kręciła się Żolka i Finusia; w sporym, niebieskim szalem wysłanym koszyku, spała jedwabnista Pafcia, a najzłośliwsza, w wiecznej ze mną wojnie będąca Djanka, warczała pod fortepianem.
Wszystko to usposobiło mnie melancholicznie. Pierwsza dopiero zyskowna robota trafiała mi
Strona:Moi znajomi.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.