Udałem, że wzgardy tej dla moich matrymonialnych tęsknot nie dostrzegam.
— Niech cioteczka tylko pomyśli! — modliłem się dalej. — Czyż ja mogę zostawić tak samą ptaszynę moją? Ani ona tu matki, ani rodziny... Zamartwi mi się, zapłacze, zatęskni! Jeszcze w takiem położeniu...
Błyskawica przebiegła po twarzy starej panny. Zerwała się z krzesła i pochyliwszy nieco, wystawiła wprost moich piersi biały i cienki paluszek. Żolka, Finusia i Djanka widząc tę zaczepną pozycyę swej pani, rzuciły się ku mnie z głośnem ujadaniem. Pafcia przez sen warczeć zaczęła.
— Otóż to właśnie! — zawołała panna Pullewiczówna tryumfującym głosem sędziego, któremu się uda wydobyć z ust winowajcy wyznanie.
— Otóż to właśnie! W takiem położeniu! Zastrzegam, że to własne twoje słowa. Ja sama nigdybym... Precz Żolka! Leżeć Finiusiu!... ale kiedy mnie do tego doprowadziłeś... Ciszej Djanka!... to ci raz muszę oczy otworzyć! Cóż to mój kochany, czy masz mnie za dziecko? Czy sądzisz, że nie wiem, co wynika «z takiego położenia», w jakiem się twoja żona znajduje. O mój kochany! Nie jestem tak naiwną. Wiedz, że już blizko od dziesięciu lat wierzyć prze-
Strona:Moi znajomi.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.